Kurdowie nie znają pojęcia autostopu. Taksówkarz wiozący nas na wylotówkę miasta nie mógł zrozumieć, gdzie nas wysadzić, gdy mówiliśmy, że o tutaj – przy drodze. Zerkał kolejno na plecak mój i Czarka i nie mógł pojąć, jak i gdzie chcemy z tymi plecakami się dostać. Żadnych autobusów, pociągów czy hoteli nie ma przecież w miejscu, w którym wysiadamy.

Paradoksalnie, autostop działa wyśmienicie w miejscu, gdzie musi on być przez lokalsów odkrywany. Za każdym złapanym samochodem. Drobnym nieudogodnieniem są liczne taksówki, które są (poza prywatnymi autami), właściwie jedynym środkiem transportu w Iraku. Na szczęście są widoczne z daleka, gdyż wszystkie mają czerwone blachy. Po jednym machnięciu czy odwróceniu wzroku nie męczą biednych backpackersów. Są jeszcze i lokalsi, którzy proponują odpłatny przejazd. Grzecznie i z uśmiechem odmawiamy, i czekamy na kogoś, kto z chęcią zabierze nas za darmo. Nasze pieniądze i tak trafią do lokalnych ludzi, tylko nie w taksówkach. Przeważnie po dwóch lub pięciu minutach udaje się jechać prawdziwym „stopem”.

Kurdyjskie górskie miasteczka i wsie są, cóż, dość chaotyczne, pełne niedokończonych budów lub budynków już się rozpadających. W południe, aż do godzin wieczornych, piaskowiec w ciszy skwierczy w upalnym słońcu, dopiero wieczorem na ulice wychodzą liczni mężczyźni, często w tradycyjnych strojach, by napić się herbaty lub soku i zjeść falafel. Kobiet na ulicy zbyt wielu się nie widuje. Kurdowie to w większości dość mocno wierzący naród, a feministyczne odchyły w PKK czy Rożawie to raczej margines. Tradycyjny model sunnickiej rodziny trzyma się ich mocno.

Kurdystan leży w półpustynnych górach, o niekiedy dramatycznych kształtach – pionowych niemal ścianach i wąwozach, a całość spowija żółta, spragniona wody trawa. Kontrastują z nią jedynie zielone drzewa i krzewy. Niedaleko jednego miasteczka natrafiamy z Czarkiem na źródło wody. Temperatura w okolicy 5 stopni Celsjusza jest zbawieniem w tak skwarne sierpniowe dni jak te, w których zwiedzaliśmy Kurdystan. Wokół źródełka otworzyły się nawet knajpki i małe biznesy – takie trochę kurdyjskie Mielno, oczywiście na dużo mniejszą skalę. Ale oprócz przaśnych atrakcji turystycznych natrafiamy też w górach na kratery po tureckich nalotach na PKK, czyli kurdyjskich partyzantów z Turcji, którzy ukrywają się w irackich górach.

W każdej, dosłownie każdej małej wioseczce można znaleźć biura partii politycznych. Ich identyfikacja wizualna wygląda tak samo w każdej miejscowości – setki flag z logiem partii rozwieszonych na linkach. Jak powiedział mi jeden mężczyzna; „Kurdowie kochają politykę”. Zawiłości polityczno-społeczne są dość rozbudowane, dla zainteresowanych odsyłam do materiałów Piotr Ryczek (Thumbing the Stans na YouTube). Niemniej, dość powiedzieć, że dwie główne, rywalizujące partie polityczne posiadają własne oddziały wojskowe o wdzięcznej nazwie „Peshmerga”.

Peshmerga, czyli „ci, którzy patrzą śmierci w oczy”, dzieli się na podlegającą Demokratycznej Partii Kurdystanu oraz podlegającą Patriotycznej Unii Kurdystanu (w uproszczeniu, gdyż bywają mieszane oddziały). Wypełniają oni lukę w obronności po irackim wojsku, które do Kurdystanu nie ma wstępu. Peshmerga może się poszczycić licznymi sukcesami w chronieniu ludności przed ISIS, a nawet walce z Al Quaidą czy braniem udziału w schwytaniu Saddama Husseina.

Co najmniej kilku kierowców, z którymi jechaliśmy należało do Peshmergii, z wieloma też rozmawialiśmy na licznych posterunkach. Zawsze były to spotkania przyjemne i bezproblemowe, w dobrej atmosferze i trosce o bezpieczeństwo nasze i swojego kraju. „Partyjni żołnierze” okazali się swojskimi chłopakami, ciekawymi naszej podróży i skorymi do pomocy. Sprawa wyglądała trochę inaczej z Asayish, czyli kurdyjskimi służbami specjalnymi lub „sekretną policją”, ale o tym innym razem…

Więcej zdjęć i oryginalny wpis na FB, wcześniej fotki lądują na Insta.

#kurdystan #podroze #podrozujzwykopem #irak #autostop #fotografia