Podążając na zachód cz 19

Poranek był rześki.
A dokładniej rzecz ujmując najzimniejszy w Mongolii.
Na szczęście to przewidziałem i założyłem tajną broń bezdomnego, kalesony i grube skarpety.
Woda w jeziorze przez noc pokryła się warstwą 5cm lodu. Gdy szliśmy spać lodu jeszcze nie było na większości tafli.
Wielokrotne wyjazdy w teren nauczyły mnie paru rzeczy.
Między innymi takie że jakakolwiek mata dmuchana się przebije.
Napis na śpiworze temperatura minimalna -22C oznacza że przy +15 jest za ciepło a przy -10C jest za zimno.
O ile sobie poradzisz z tym że jest za ciepło bo użyjesz śpiwora jak kołdry o tyle z -10C sobie nie poradzisz nawet jak na maksa pozaciągasz ściągacze na barkach i twarzy.
Termoaktywne kalesony i skarpety ratują sprawę do -12C a później masz przejebane.
Nie radze uruchamiać kuchenki w namiocie nawet w przedsionku.
Dzisiejsze namioty są łatwopalne i mocno topliwe. Tak jak śpiwory.
Ale miało być o wycieczce.
Okazało się że nie da rady wjechać do parku narodowego od dołu trzeba od prawej strony.
Dlatego odbiliśmy w ta stronę.
Po drodze uzupełniliśmy zapasy na motocyklu i brzuchy jedząc śniadanie przy szkolnej pieszej wycieczce.
Kilka kilometrów za wioską spotkałem muzułmański cmentarz.
Wtedy dopiero uświadomiłem sobie że jest to pierwszy cmentarz jaki widziałem w Mongolii.
Obiecałem sobie że jak wrócę do Polski to odszukam informacje na temat Mongolskich pochówków.

Artykuł z National Geografic.

Mongolski pochówek łączy stare buddyjsko-animistyczne zwyczaje ze wzorami współczesnymi. To, ogólnie rzecz biorąc, ceremonia wynoszenia zmarłego w odludne miejsce. Ciało układa się głową na północ, ściąga z niego ubranie, a nagie zwłoki naciera masłem i pozostawia na południowym stoku cmentarnego pagórka. Tłuszcz ma przyciągnąć dzikie zwierzęta. Wierzy się, że im szybciej ciało zostanie przez nie zjedzone, tym lepszym człowiekiem był w doczesnym życiu zmarły. Dusza musi znaleźć sobie nową powłokę, lecz zanim to nastąpi, przestaje odróżniać dobro od zła i krąży po świecie, czasem szkodząc żyjącym. To dlatego Mongołowie uciekają od opowieści o śmierci i od cmentarzy. A kiedy muszą się tam pojawić, przy wyjściu powinni się rytualnie oczyścić: przejść przez dym, wytrzeć ręce (najlepiej spirytusem i mlekiem) albo choćby zapalić zapałkę i poczekać, aż cała spłonie. Stare obyczaje w miastach zanikają, ale na prowincji wciąż się je kultywuje.
Zdarza się, że pasterze zamieszkujący peryferie lub bliskie okolice miasta przeganiają przezeń swoje stada. Widziałem krowy, które grzebały rogami w świeżych kopczykach mogił. Nie wzbudzało to specjalnie zainteresowania ani osób pilnujących cmentarza, ani samych pasterzy.

Czyli tak jak myślałem. Porzucają zwłoki w stepie choć dużo bezpańskich psów nie spotkałem. A zasadniczo to tylko kilka, nie daleko największych miast.
Kości widziałem codziennie, mnóstwo w porównaniu z Polska. Ale przyczyną jest znikoma wilgotność powietrza przez co jest spowolniony rozkład materii.

Teren zaczął się robić ciekawszy bo bardziej górzysty. Zaobserwowaliśmy ośnieżone szczyty. A drogowe przewyższenia wydaje mi się że potrafiły sięgać jednego kilometra.

W końcu odbiliśmy już centralnie na zachód prosto do parku narodowego.
Niezwykła była dolina do której się dostaliśmy i obok której wiodła nasza droga. W dolinie była PRAWDZIWA trawa. Było o tak zaskakujące i nietuzinkowe zjawisko że aż się parę razy zatrzymaliśmy aby porobić zdjęcia.
Kilkukrotnie musieliśmy przekraczać rzeczkę w tej dolinie. Jednak brody były płytkie a ciek wodny leniwy.

Droga do parku i w parku miała jedne z najładniejszych widoków. Sporo przewyższenia, ośnieżone wierzchołki, widoczność dochodząca do 120km. Tylko zimniej się zrobiło.
Postanowiliśmy rozbić obóz już tradycyjnie nad jeziorem w Narodowym Parku Gór Ałtaju.
Powoli wjeżdżaliśmy na takie wysokości że dla pasterzy był to jeszcze za wczesny okres wypasu zwierzyny w tych miejscach.
Dotarliśmy do pewnego stawu, o ile droga do tej pory wydawała mi się łatwa tak teraz zaczęła być trudna. Oczywiście dla zaawansowanego amatora hard enduro to pestka. Jak jednak powoli stwierdzałem że nie jest to mój ulubiony szlak. Kolega w nawigacji miał niby jakieś słabo uczęszczane ścieżki którymi się poruszaliśmy.
W rzeczywistości okazywało się że szlaki to może i były ale 20 lat temu.
Trzeba było mijać łachy śniegu. Czasem trafialiśmy na jakiś fragment drogi do jurty którą stawiają w lipcu. Częściej jechaliśmy jak się dało. A powoli dało się coraz słabiej przemieszczać.
Musieliśmy przekroczyć górski wąski potok.Trochę czasu zajęło nam zanim znaleźliśmy dogodne miejsce na przejazd.
Dalsza trasa wiodła pomiędzy kamieniami i śladami zeszłorocznych ścieżek
Po pewnym czasie kolega wpakował nas w taki czysto bagnisty fragment.
Jadę sobie po kępkach trawy dookoła pagórki niedaleko płynie rzeczka, opony zanurzają się w wodzie bagiennej tylko do końca wentyla, przemieszczam się bardzo powoli, na granicy równowagi, czasem słychać jak zawory zadzwonią gdyż czasem jadę na obrotach jałowych.
I właśnie w takim momencie zamarznięta powierzchnia bagna się załamuje pod motocyklem. Ja automatycznie otwieram pełen gaz, silnik z obrotów jałowych wstaje dzwoniąc dobitnie zaworami, jednak się wkręca.
Czuje że przemieszczam się do przodu ale jeszcze szybciej motocykl zaczyna mi tonąć w tym bagnie.
Gdy już podnóżki wraz ze stopami chowają się pod brązową breją postanawiam stanąć na nogach w tej mazi aby odciążyć motocykl.
W tej samej sekundzie moje nogi nikną aż do kolan w tym czymś. Jednak trochę to pomogło, przednie koło już się tak mocno nie zapada, tylne jakoś się odpycha.
Ja staram się kłaść nogi na kępy traw aby jak najmniej obciążać jednoślad
Czasem pod tylne koło kręcące się z maksymalną prędkością wpadnie kępa trawy, wtedy motocykl podrywa trochę do góry i przesuwa się szybciej do przodu.
Przodem celuję w większą kępę traw, chwilami nie mogę znaleźć stabilniejszego podparcia dla nóg lub nogi wpadają mi pomiędzy trawy a wirujące koło kilka razy poczułem je na boku stopy…
Motocykl brodzi do połowy silnika, ja do kolan jednak cały czas przemy do przodu. W końcu wjeżdżamy na twardszy grunt lub mocniej zamarznięte bagno.
Zjeżdżam na kamienie z tych kęp.
Wniosków jest kilka.
Trwało to maksymalnie 20 sekund.
W Mongolii także są fragmenty bagien.
Czterosuw ma znacznie mocniejszy dół niż dwusuw.
Jak by silnik się zadusił to samemu na pewno bym go stamtąd nie wyciągnął. A może i we dwójkę byśmy nie dali radę. Podsumowując ja jak zwykle mam szczęście, wyjechałem z tego bez strat i nawet nogi koło mi nie uszkodziło, choć momentami było blisko.
Dobrze że miałem przecideszczówkę na sobie to nie jestem cały mokry. W miarę oczyszczam motocykl z brunatnej mazi i resztek roślinności i jedziemy dalej.
Znów musimy przekraczać rwący górski strumyk. Ja przejeżdżam tam gdzie są ślady samochodów. Woda sięga chyba powyżej gaźnika, być może mi się tak wydaje.
Kolega widząc to jak głęboka jest woda i to że nurt jest w miarę silny co było widać po mnie. Odpuszcza i jedzie w górę strumyka szukając dogodnego miejsca. Pomagam mu go znaleźć.
Jedziemy dalej ale już tylko kilkaset metrów, znajdujemy bród z bardzo rwącym nurtem, rzeczka ma co najmniej 70cm głębokości a na drógiej stronie taflę lodu a 10 metrów w dół cieku jest czterometrowy wodospad.
Myślę że taką przeszkodę pokona tylko profesjonalny zawodnik Hard Enduro.
Po przyglądnięciu się temu brodowi podchodzę do kolegi i mówię że może robić co chce ale ja odpuszczam. Na 99% wywalę się co prawie na pewno sprawi że rozwalę kompletnie silnik.
O dziwo kolega też stwierdza że jednak odpuści.
Tego to się po nim nie spodziewałem.
Cofnęliśmy się szukając objazdu.
Objazdu nie było.
Natomiast na nawigacji znaleźliśmy inną ścieżkę prowadzącą do tego miejsca w którym się znaleźliśmy.
Ścieżka ciągnęła się do znacznie niższych partii a następnie do drogi.
Ruszyliśmy nią w dół.

#motocykle #mpetrumnigrum #podroze