-Po co kupiłeś te dziwne coś? Zapytałem kolegi.
-Bo w Mongolii jest mnóstwo rzek i nie ma mostów. Trzeba je brodami przekraczać.
-To są specjalne ochraniacze na buty, sięgają aż do kolan i nie przepuszczają wody. Ciągnął dalej
-Kupiłem je w sklepie z militariami i sprzętem wojskowym, pytałem się przed wyjazdem czy też Ci kupić Odpowiedziałeś że sobie poradzisz bez. Dokończył kolega. CZ 24

Niewielką rzeczkę spotkaliśmy następnego dnia, zagrodziła nam jedyną drogę. Choć drogą nazwać tego nie mogę bo od kilku kilometrów nie było już żadnych śladów. Kierowaliśmy się nawigacją i uważaliśmy po czym jedziemy.
W końcu jakiś ślad się pokazał ale tylko po to ażeby od razu wjechać w rzekę i pojawić się z drógiej strony.
GPS pokazywał inny bród oddalony o kilkaset metrów. Innego brodu miejscowi nie używali, postanowiliśmy im zaufać.
Problem polegał na tym że trzeba było sprawdzić głębokość wody gdyż nie było widać dna za sprawą wartkiego nurtu.
Kolega stwierdził że to najlepsza moment na sprawdzenie jego wodołazów za 9zł para (bez promocji).
Cygańskie kalosze były zrobione z cieniutkiej narzuty na namiot tu dzież innej ceraty, a za podeszwę robił kawał twardego plastiku. Podobno w jakimś wojsku ich używają. Ale jakich tego nikt nie wiedział.
Znajomy powoli wchodził w nich do wody. W połowie cieku stwierdził że chyba czuje wodę w bucie. Sprawdził do końca miejsce naszego przejazdu.
Dobrze że to zrobił bo ślady samochodów prowadziły po najgłębszych miejscach. Gdy wyszedł z wody okazało się że jeden z jego nie przepuszczalnych militarnych wodołazów trochę przemókł.
Ruszyłem pierwszy, udało się bez podparcia, asekurując się pół sprzęgłem, przejechałem.
Nie było głęboko, woda sięgała powyżej kostek gdy trzymałem nogi na podnóżkach.
Trochę wody nalało mi się od góry do butów, dżinsy przemokły do połowy uda i woda zmyła mi pył z obuwia.
Na prośbę znajomego wyciągnąłem telefon i zacząłem kręcić jego przejazd.
Prawdopodobnie miał być w stylu Hardcor Henry czyli ogień na tłok i w wodę. Po przejechaniu 3 metrów rzeczki motocykl zaczął kichać prychać i zdechł.w połowie cieku.
Znajomy stoi po środku wody, próbuje utrzymać równowagę.
Nie ma magicznego guzika a więc zaczyna kopać nogą 600cm3. Stojąc po kolana w wodzie. Nie wiem czy wiecie jak się odpala takie sprzęty.
Najpierw trzeba ustawić tłok w odpowiedniej pozycji co zajmuje z 2 kopnięcia, następnie ręczny dekompresor się zamyka i teraz z całej siły należy kopnąć. Przynajmniej w teorii.
Bo w praktyce wygląda to tak samo tylko że wszystko musi być idealnie poustawiane a kopnąć trzeba mocno.
KOPAŁ,KOpał,Kopał,kopał,ko…………
W końcu przemówił.
Nie motocykl tylko znajomy.
-Może byś mi pomógł wyciągnąć go z wody, sam nie dam rady!?
Jako dobry kolega i jedyny kompan w podróży, odpowiedziałem.
-Chyba Cię dupa boli że ja tam wejdę do tej wody! Pchaj go dasz radę.
A żeby pokonać 8 metrów drogi potrzebował dwie minuty. Gdy zrobiło się płytko trochę dopomogłem ale tylko ciut ciut.
Gdy kolega wylazł z tej wody, jego cygański gumiak od strony kopniaka był cały podarty, natomiast drugi był tak pełen cieczy że przypominał baleron.
Domyślam się że mogli go oszukać co do wodoszczelności ceratowych wodołazów.
To była ich pierwsza i zarazem ostatnia próba.

Ta sprawa była raczej śmieszna niż poważna, natomiast okazało się że poważny feler to ma motocykl kolegi.
Sprawdziliśmy filtr powietrza okazał się być suchy, na szczęście.
Czyli to elektryka. Niby coś tam przejrzeliśmy niby poszukaliśmy czy nie ma jakiś odsłoniętych kabli ale tak na prawdę poczekaliśmy 30 minut aż motocykl przeschnie.
Na szczęście odpalił i się nie dusił.
Pojechaliśmy dalej.
Docelowo wybraliśmy jakieś jezioro.
Nasza rzeczka okazała się jakimś małym dopływem większej rzeki.
Jechaliśmy wzdłuż niej. W końcu zobaczyłem prawdziwą zieleń i krzaki oraz drzewa. Rzeka tworzyła rozlewiska dzięki temu rośliny mogły się tam na stałe utrzymać.
Jakże inny był to widok.
Kilkadziesiąt kilometrów z lewej były góry my jechaliśmy po piaskach i szutrach, czasem mikro wydmach a po prawej rzeka i pas zieleni. Co kilka kilometrów w tym pasie domy mongołów.
Na obiad zatrzymaliśmy się w jakiejś wiosce gdzie był niby bar.
Menu nie było, dogadać się nie szło.
Zresztą bar to duże słowo to był jakiś mały pokoik o wymiarach 3X3 i okienkiem. Za okienkiem kuchenka gazowa i mnóstwo jajek w wytłaczankach.
Kobieta zaproponowała jakieś pierogi z mięsem w sensie to akurat miała zrobione.
Pokazałem że by dała tak z pięć i zamarzyłem sobie jajecznicę z pięciu jajek. Dlatego pokazałem na jajka stojące na wytłaczankach.
Po pewnym czasie widzę że kobieta niesie moje pierogi a po drodze chwyta 5 jajek z wytłaczanki i wkłada je na talerz obok pierogów.
Co do kurw…… Pomyślałem.
Znajomy się ze mnie śmieje, ja mam nie tęgą minę i się zastanawiam co mam z tymi surowymi jajkami zrobić. Nawet ich nie wsadzę do torby bo od razu się zbiją.
Jemy pierogi.
Wchodzi jakiś miejscowy i zamawia o dziwo trzy jajka kucharka daje mu na talerzyku gość siada przy stole tłucze na jednym skorupkę. Ja mówię do towarzysza.
-Patrz co gość odpierdala, będzie surowe jajko pił.
Kolega się odwraca i widzi jak tamten obiera jajko ze skorupki po czym posypuje je solą i smacznie zjada.
Szybko dobraliśmy się do naszych sztuk, okazało się że też są ugotowane. Kto by pomyślał że gdzieś w Mongolii w obskurnym barze na wytłaczankach stoją stosy ugotowanych jajek.

Udaliśmy się w dalszą drogę.
Noc przyszło nam spędzić nad jeziorem. Było to najładniej położone jezioro jakie widziałem w kraju Chyngis Khana.
Ba, było najładniejszym miejscem które widziałem w tym kraju.
Na tyle godnym podziwiania że po rozbiciu namiotów rozsiedliśmy się na przybrzeżnych skałach ogrzewając się w promieniach zachodzącego słońca i oddaliśmy się rozmowie.
O tym co było, co jest i o naszych tęsknotach i przemyśleniach.
Zastanawialiśmy się gdzie byśmy chcieli w przyszłym rok pojechać.

Woda w jeziorze nie była zbyt zdatna do picia.
W sumie mogę o niej powiedzieć tylko że była.
Po umyciu rąk, na dłoniach czuło się jakby mąkę. Woda mocno mętna a najgorsze że w niej pływały nicienie, i to całe masy nicieni.

Z rana skierowaliśmy się w stronę kolejnego jeziora. Oddalonego o kilkaset kilometrów.
Dzień był pochmurny już od południa. Kilka godzin później zatrzymaliśmy się w jednym z miasteczek. Po zatankowaniu odwiedziliśmy miejscowy sklep.
A przed sklepem kulturalne ławeczki. Trudno było nie skorzystać i nie zjeść na niej produktów zakupionych w sklepie.
Jedliśmy piliśmy gdy w pewnym momencie przyjechał miejscowy na CZ-cie 350. W mocno średnim stanie. Długo się maszynie przyglądałem i musiał to zauważyć właściciel bo jak gość wyszedł ze sklepu to pokazał na maszynę i kciuk do góry. A na do widzenia walnął jakiegoś marnego popisa.
Kolega już standardowo od kilku dni pijał do obiadu piwo tego dnia akurat zaczynał trzecie gdy zeszły się miejscowe żule.
Siedziałem blisko znajomego, przestrzeń miedzy naszymi barkami wynosiła 20cm. Jeden żul jak sęp zakołował i przysiadł się na skraju ławki drugi usiadł na sąsiedniej a ten najbardziej brudny i czarny jak heban, wypatrzył otwarte piwo pod nogami kolegi i coś tam na nie pokazuje.
Kolega je schował za piętami. A heban jego mać, próbuje się wepchać między mnie a kolegę. Gdzie koniec ławki miał wolny i druga ławka była wolna. Ale że przestrzeń była minimalna to zaczyna swoją dupą niby to wciskać się między nas a tak na prawdę to siadać nam na udach.
W końcu wygrał bo nie będę trzymał śmierdzącego hebana na nodze.
Odszedłem z miną mocno nie przychylną jego poczynaniu. Najwidoczniej to widział bo coś pokazywał na mnie palcem i skarżył się koledze że chyba jestem nie miły.
Kumpel się na początku śmiał do póki nie dotarł do niego smród. Wtedy wstał popełniając taktyczny błąd.
Który menel niczym wytrawny szachista wykorzystał.
I zanim kolega się odwrócił to ten już sięgał po jego piwo.
Jednak nie zdążył go chwycić bo znajomy to zauważył i dość poważnym tonem krzyknął.
-To moje piwo.
Walka była wygrana. Czarny zrejterował widząc że nic nie ugra.
Towarzysz dokupił jeszcze Mongolski pieciopak o mocy 8%.
Mongolski pięciopak to jedna butelka o pojemności 2,5L.
Pojechaliśmy w stronę jeziora chmury były coraz ciemniejsze a wiatr zaczynał się wzmagać.
Kilkadziesiąt kilometrów od wody zatrzymaliśmy się aby rozeznać się na mapie. Towarzysz dobrał się do butelki.
Na niedalekim pagórku pojawiła się ciężarówka. która po pół godzinie zatrzymała się obok nas.
Czego na tej ciężarówce nie było chyba cała jurta wraz ze wszystkim co posiadali jej właściciele. Prawdopodobnie ci ludzie szukali nowego miejsca pod obóz.
.Kolega poczęstował go pięciopakiem, gość wzbudził mój podziw bo jak się przyssał to w 10sekund wypił z 0,7L piwa.
Znajomy nie chciał być gorszy i też mu pokazał że tak potrafi.
Nie potrafił.
Poczęstował Mongoła jeszcze raz ten wypił już tylko symboliczne 0,3L.
I odjechał.
-Widziałeś ile jebaniutki wypił? Prawie nic mi nie zostawił. Narzekał kolega.
Po 5 minutach opróżnił resztę butelki. chwile później ruszyliśmy z kopyta.

-Co on kurła odpierdala? Powiedziałem na głos, gdy widziałem jak miota nim i jego motocyklem. Kilka razy na prawdę myślałem że już zaraz srogo się wywali ale w ostatniej sekundzie odbijał kierownica w druga stronę.
Zadanie miał tym trudniejsze że momentami pojawiał się mocny piasek a on już wypił co najmniej kilka litrów nie najsłabszego browara.
Jakoś dotarliśmy nad jezioro. Plaża była stroma i zasadniczo były to kamienie od 1cm do 5cm.
Jechało się po tym chyba nawet gorzej niż po sypkim piasku.
Wylądowaliśmy nie opodal dziwnej budki i młodzieży która przyjechała nad jezioro motocyklem i samochodem.
Wiatr się wzmagał a chmury robiły się coraz czarniejsze.
Jezioro wyglądało jak ten górski staw z poprzednich wspomnień. Same kamienie zamiast piasku, zero roślinności a gdy idziesz po otoczakach w stronę tafli, w pewnym momencie zaczyna się woda, a pod nią dalej takie same kamienie jak na brzegu i też żadnej roślinności. Woda czysta jak w butelce. Ot uroki Mongolii.
Zacząłem przy pomocy kolegi rozstawiać namiot. Znajomy marudził że mu się miejsce nie podoba i ażebyśmy jechali po plaży dalej wzdłuż brzegu jeziora bo na widnokręgu widać zielone łachy.
Bardzo mi się ten pomysł nie podobał ze względu na trudności jazdy po tej niby plaży i warunki atmosferyczne.
Znajomy za sprawą alkoholu zrobił się bardziej marudny.
W końcu stanęło na tym że ja zostałem on pojechał samotnie w stronę zieleni, mieniącej się na horyzoncie i schodzącej pięknie aż do samego jeziora. Ustaliliśmy że wróci następnego dnia do 10-tej jak by nie wrócił to miałem jechać w jego stronę.
Znów zabrakło mi szpilek do namiotu.
Odciągi naciągnąłem najdalej jak się dało. Nawet jak przyszpiliłem je dwoma szpilkami to wiatr i tak je bardzo szybko wyrywał z podłoża. Rozejrzałem się dookoła i okazało się że w tym kraju także są romantycy którzy na plaży rozpalają ognisko dla swej lubej.
Takie pozostałości ogniska były niedaleko mojego namiotu.
Najwyraźniej jakiś romeo naoglądał się filmów i na żwirowym podłożu gdzie nie rosła żadna roślina obłożył ognisko sporymi kamieniami. Do tej pory nie wiem po co mu były przy ognisku te kamienie?
Ani to nie chroni przed wiatrem płomieni, ani nie chroni przed nie kontrolowanym rozprzestrzenianiem się ognia po ziemi, nawet nie trzymało do kupy tego ogniska bo popiół nie dochodził do tej niby osłony.
.
Ale ten romantyk ratował mi w tym momencie tyłek bo pod ręką miałem czterdziesto kilogramowe kotwice do których przymocowywałem odciągi z namiotu.
Motocykl ustawiłem od strony z której wiał wiatr, aby choć trochę osłonic namiot. Pod stopkę boczną wkopałem spory kamień.
Wiatr ucichł…
Co było robić poszedłem w stronę młodzieży. Okazało się że to ludzie poniżej dwudziestego roku życia. Bawili się jak ich rówieśnicy w europie. Jeden próbował się popisywać na swoim motocyklu ale niezbyt mu to szło, przynajmniej w moim mniemaniu bo momentami motocykl z braku siły stawał w tych kamieniach.
Jednak czar wiatru we włosach podziałał na jedną dziewoi i ochoczo wskoczyła na tylną część kanapy.
Teraz razem odpychali się nogami po grząskim podłożu.
Drugi gość leżał i rozmawiał z pozostałymi dwiema nastolatkami. Wymieniliśmy pozdrowienia i poszedłem dalej wzdłuż brzegu. Zatrzymałem się dopiero przy jakiejś budce, aby podziwiać czarne chmury.
Wtedy podszedł leżący do tej pory nastolatek i powiedział że dale iść nie mogę bo tam jest strefa zakazana.
Na moje oko niczym prócz mikro klifu nie różnił się od tego miejsca w którym się rozbiłem. Gdy zacząłem wracać wiatr zaczął dmuchać i to jeszcze mocniej niż poprzednio.
Młodzież w tempie ekspresowym się ulotniła a jak zacząłem biec do namiotu. Dobrze że w pobliżu nie ma drzew pomyślałem.
Gdy dobiegłem na miejsce okazało się że namiot trzymają tylko liny odciągowe. Natomiast wyrwało wszystkie szpili które przytwierdzały tropik do podłoża. Sprawę szybko naprawiłem i zacząłem zasypywać styk materiału z ziemią od strony podmuchów. Gdy skończyłem to wymieniłem jeden z kamieni na większy bo ten o wadze 20kg się przesuwał.
Wiatr się nasilał.
Leżąc w środku starałem się wspierać pałąki, gdyż bałem się że popękają, namiot częściowo na mnie leżał. O dziwo chińskie konstrukcja wytrzymała.
Przyszła burza największa i najgwałtowniejsza jaką widziałem w roku wycieczki. Cieszyłem się że jestem w obniżeniu terenu i dzięki temu może nie dostane piorunem.
Woda zaczęła mi mocno kapać na śpiwór. Okazało się że mimo zamkniętych wywietrzników i skierowanych pod kątem prostym w stosunku do wiatru i tak woda się nimi przedostawała do wnętrza. Przesunąłem się pod krople aby na mnie leciały. Łatwiej jest wymienić koszulkę niż wysuszyć śpiwór.
Po godzinie deszcz przestał padać. Martwiłem się tylko motocyklem który mógł się przewrócić. Wiatr nie ustępował.
Po jakimś czasie gdy podmuchy trochę osłabły wyjrzałem na zewnątrz, świeciłem latarką aby zobaczyć czy motocykl nadal stoi.
Stał, poszedłem spać.
Z rana nie było już śladów ani wiatru ani ulewy. Był standardowy lekki wiaterek.
Zacząłem się pakować. Namiot suchy, motocykl suchy i bez kurzu, podłoże suche. Świeci słońce i chce się żyć.
Była ósma.
Spakowałem dobytek, wyciągnąłem śniadanie i poszedłem do budki je skonsumować. Kolegi nie było widać dlatego postanowiłem się przejść w miejsce w które nie należało chodzić według młodego tubylca.
Tak jak myślałem niczym się nie różniło od tego miejsca w którym spałem. Żadnych roślin żadnych ciekawych rzeczy.
Za to przysypane przez piasek śmieci jakieś porcelany wstążki i sznurki. Jakieś opakowanie w celofanie. I sporo porozrzucanych kości. Więcej niż w innych miejscach. Jakieś żebra, kręgi itp.
Czyli śmietnik.
Dziś wiem że to mogło być miejsce do porzucania zwłok zmarłych. Wszak Mongołowie właśnie przy śmietniskach porzucają zwłoki zmarłych aby dzika zwierzyna je zjadła.

Wróciłem do budki gdzieś z prawej strony wiatr niósł jakby odgłosy silnika jednocylindrowego pracującego na najwyższych obrotach. Patrzyłem w tamtą stronę ale nic nie widziałem. Pewnie mi się wydawało. Tym bardziej że odgłosy ucichły.
Siedziałem dalej.
Czekałem.
Poszedłem jeszcze raz umyć twarz i ręce.
Znów wydawało mi się że słyszę jednocylindrowy silnik. Ale nic nie widziałem.
Wiatr wiał od strony w którą wczoraj pojechał towarzysz.
Po pewnym czasie dotarły do mnie odgłosy silnika byłem przekonany że to motocykl kolegi. Odgłosy cichły i znów się wzmacniały. Po pewnym czasie zauważyłem sylwetkę na kamienistej plaży. Czasem wydawało mi się że stoi nie ruchom czasem że jeździ zygzakiem.
Po kilkudziesięciu minutach dotarł kolega.
Myślałem że pojedziemy, okazało się ze jeszcze nie jadł śniadania a więc poranek się wydłużył.
Podczas konsumpcji zaczął mi opowiadać że wczoraj dotarł do tego zielonego miejsca. Poszedł się kąpać. Okazało się że tam w pobliżu była jakaś imprezownio bar dla młodych Mongolskich bananów.
Potańczył, pokąpał się nocą w jeziorze. Chlał z nimi do upadłego. A wiatr i burza przeszły bokiem.
Gdy z pełnymi ustami jedzenia doszedł do momentu w opowieści jak pił z jakimś Mongołem bruderszafta to nie wytrzymałem i powiedziałem że:
-Pierdolisz głupoty i Ci nie wierzę.
On na to że jak nie chce wierzyć to nie muszę….

Po kilku miesiącach przyznał mi się jak było naprawdę.

-Pojechałem na południe plażą. Do tego zielonego miejsca.
-Oczywiście miejsca nie znalazłem jak to w Mongolii pojeździłem trochę po sucholubnych krzakach i wróciłem na plażę.
Rozbiłem tylko moskitierę jak zazwyczaj pomyślałem że przecież nie będzie padać.
-Zresztą najebany byłem. Nawet nie przyszpiliłem namiotu do ziemi. Obudziła mnie ulewa a ja zawinięty w tą moskitierę, Postanowiłem przeczekać.
Gdy już wszystko miałem mokre stwierdziłem że jednak rozłożę ten tropik.
Jak go rozkładałem to przestawało padać.
-A więc się nie wyspałem i miałem wszystko mokre.
-A w drodze powrotnej wyjebałem się kilka razy i postanowiłem wymyślić tą historię abyś żałował że nie pojechałeś.

Zbliżało się południe gdy wyruszyliśmy do najbliższego miasta. Nie pamiętam jego nazwy ale pamiętam że jedzenie było całkiem dobre. Wyjeżdżając z miasteczka zatrzymaliśmy się w sklepie aby uzupełnić zapasy.
Kupiliśmy jakieś dziwne chleby/podpłomyki ciasto pół francuskie z dodatkiem dużej ilości tłuszczu zwierzęcego.
Całkiem smaczne.
Na obrzeżach mieściny był szlaban i punkt poboru opłat. Coś jak bramki na naszych autostradach tylko że w wydaniu Mongolskim.
Taryfikator na szczęście nie obejmował motocykli.
Zacząłem się baczniej przyglądać tej drodze.
Rzeczywiście dziury w nawierzchni jakby rzadziej się pojawiały za to rowy tak głębokie że mógł się w nich do połowy schować star.
Odbiliśmy na północny zachód w stronę kolejnego jeziora i znów wróciliśmy na szutry. Teraz odniosłem wrażenie że ktoś je nawet przez chwile równał maszyną.
Wieczorem dotarliśmy do miejsca kempingowego. Położonego nad jeziorem otoczonym białymi wierzchołkami
Poszedłem się zapytać ile by chcieli za domek bo takie na tym zadupiu były. Okazało się że jak chcemy spać we dwóch to musimy wynająć cały domek za jakieś absurdalne pieniądze typu 200zł.
To zapytałem się o możliwość rozbicia namiotów skromne 35 zł od namiotu.
Skory byłem zapłacić tylko jeszcze dopytałem dla formalności gdzie są prysznice i czy jest ciepła woda.
Okazało się że prysznice własnie się budują a ciepłej wody nie ma a więc nici z kąpieli.
Myślałem że parsknę śmiechem tej kobiecie w twarz.
Żądała 35zł za miejsce pod jeden namiot na jeszcze gorszym terenie niż był dookoła, bo wszędzie można było się rozbić przy wodzie i mieć do niej łatwy dostęp. A ona była na mocnym wzniesieniu bez łatwego dostępu do brzegu.
Za kible robiły drewniane wychodki nie pierwszej świeżości, a pryszniców nie było.
Niektórzy Mongołowie zachowują się jak by nie znali wartości pieniądza, czasem to samo zdarzało mi się spotkać w Gruzji gdzie za rozbicie się na kamienistym podwórku w górach i śniadanie składające się z chaczpuri z chrząstkami, babcia chciała od nas po 70zł. A od Ukrainców z którymi się brataliśmy ostatniej nocy brała tylko po kilkanaście złotych. Nie był to żaden kemping tylko obejście starej chałupy.
Ale wracając do Mongolii, pojechaliśmy wzdłuż brzegu jeziora i w dogodnym miejscu rozbiliśmy się nad wodą.
Woda była zdatna do użycia tylko zimna jak cholera.
Wieczorem odwiedził nas miejscowy z okolicznej jurty. Pewnie rozbiliśmy się na jego pastwiskach. Przyjechał zobaczyć co my za jedni.
Akurat braliśmy się za kolacje więc dziadka poczęstowaliśmy herbatą i tym pół francuskim chlebem. Mieliśmy tylko jeszcze zupki chińskie ale w tej sytuacji nie było sensu ich robić.
W więc we trójkę piliśmy napar i zajadaliśmy się tłustą lepioszką.
Komunikacja szła bardzo kiepsko bo na migi. Ale przynajmniej chleb miejscowemu zasmakował bo kilkukrotnie gładził się po brzuchu. Chciał kartkę doczepiona do wypieku aby zobaczyć adres piekarni.
Poszliśmy pooglądać jego wierzchowca. Wydawał mi się znacznie mniejszy niż nasze konie.
Na odchodnym wręczyliśmy mu drugą lepioszkę, podziękował i odjechał.
Na śniadanie kolega poszedł się wykapać a do mnie przypałętał się bardzo mocno wychudły pies który ciągle węszył w miejscu po lepioszce.
Jedyne co mieliśmy w torbach to zupki chiński.
Pomyślałem że jak jest naprawdę głodny to zje je na surowo.
Rzuciłem mu sam nie ugotowany makaron. Zjadł dwoma kęsami. No to rzuciłem jeszcze jednego. Tym też nie pogardził.
Kolega kończył kąpiel jak zwykle nago. Tak ma, choć kąpielą nazwać bym tego nie nazwał to bardziej ochlapywanie się wodą. Notabene kiedyś o mało go za ten wybryk nie zlinczowali w Maroku na plaży, odwalił coś takiego w miejscu gdzie jacyś ludzie się przechadzali.
Każdy jest inny.
Ja przekładam ciepło własnego ciała nad czystością.
Pojechaliśmy w stronę przejścia granicznego Mongolsko-Rosyjskiego.Wybraliśmy mniej uczęszczaną drogę która okazała się nie do pokonania nawet przez uazy a to za sprawą wysoko wystających kamieni które zahaczały by o mosty. Droga prowadziła miedzy pagórkami i wychodziła na ich szczyty.. Przypominało to nasze bieszczady tylko że bez drzew.
Po południu zjechaliśmy w dolinę. Droga prowadziła po rmoszu skalnym.
Dotarliśmy nad rzekę. Okazało się że właśnie po dwóch jej stronach stoją w gaciach jacyś biali.
Zasadniczo kilkunastu białych i cała masa motocykli.
A żeby było śmieszniej okazało się że są to Polacy. Którzy właśnie pierwszy dzień jadą po Mongolii.
A prowadziła ich para Polaków których znaliśmy.
Pogadaliśmy na temat świeżych asfaltów, pytali gdzie mają jechać aby je ominąć. Dopytywaliśmy o drogę ich przejazdu. Odradzaliśmy południową część kraju i jej pustynne tereny.
Tym bardziej że w ekipie mieli kilka BMW GS 1200 na szutrowych oponach, a na jednym z nich siedziały dwie osoby ubrani w ciężkie ciuchy, motocykl miał gmole halogeny 3 kufry aluminiowe i jeszcze coś podpinane na kufrze.
Zastanawiam się do dzisiaj czy gość był tak zajebistym kierowcą motocyklowym obytym z masą 550kg w terenie na szosowo-szutrowych oponach czy nie wiedział na co się pisze.
Do tej pory nie znam odpowiedzi.
Organizatorzy wycieczki powiedzieli że nawet nie mają zamiaru jechać w bardziej pustynne rejony ale i tak nie chciał bym na tej kolubrynie jak GS się przemieszczać.
Co do umiejętności poszczególnych kierowców jeśli chodziło o jazdę w terenie, wydaje mi się że dobrze je weryfikowała właśnie ta bystra i szeroka rzeka.
Ci co umieli jeździć i mieli doświadczenie sami szukali drogi jadąc w górę rzeki a w dodatku mieli najlżejsze maszyny ważące maksymalnie po 150kg na mokro.
Była jeszcze grupa która przejechała sama z asekuracją kolegów, motocyklami cięższymi w miejscu wyznaczonym przez organizatora.
I ostatnia grupa do której wydaje mi się należeli właściciele najcięższych motocykli a które na ich prośbę przeprowadzał przez rzekę organizator. Widać ci ludzie nie mieli zaufania do swoich umiejętności.
Słusznie że oddali motocykl bardziej doświadczonemu człowiekowi ale z drugiej strony jeśli myśleli że to był najtrudniejszy fragment ich wycieczki to się srogo mylili. Chyba że będą jeździć tylko po najbardziej uczęszczanych szlakach.
Gdy tak staliśmy jeszcze po stronie rzeki po której do niej się zbliżyliśmy. Nadjechał jakiś miejscowy Mongoł na chińskim motocyklu.
I specjalnie kilkukrotnie obok nas Polaków przejeżdżał przez tą rzekę. Śmiejąc się przy tym .
Momentami byłem przekonany że jest na krawędzi zalania silnika bo głowica mu znikała pod wodą. Jednak zasys powietrza musiał mieć tuż pod siedzeniem.
W każdym razie kilka razy przejechał przez rzekę pokazując nam na wielkich motocyklach jak to się robi i śmiejąc się pojechał dalej.
Nad rzekę podjechały dzieciaki na koniach. To zapewne było najciekawsze wydarzenie które obserwowały na żywo od kilku miesięcy.
Za podpowiedzią dwóch gości pojechaliśmy w górę rzeki tam niby miało być płycej.
Na początku było ale w pewnym miejscu wpadłem do jakiegoś obniżenia dna i miałem wrażenie że woda przykryła mi głowicę jednocześnie się zachwiałem i musiałem się podeprzeć nogami. Na szczęście wyjechałem na wysepkę po środku nurtu. Silnik nie zgasł.
Kolega Jechał za mną, wiadomo było że motocykl mu zgaśnie od wody. I tak było razem go jakoś wytargaliśmy na wysepkę.
Na wysepce dał rade motocykl odpalić i już druga część przeszkody była płytsza.
Przejechaliśmy bez strat.

W sumie to jakoś tak ucieszyłem się na widok znajomych i w ogóle wszystkich rodaków, że chciałem zawrócić i z nimi jechać, nocleg mieli w tym kampingu w którym my się nie zatrzymaliśmy.
Jednak kolega stanowczo oponował, chciał jeszcze dziś opuścić Mongolię.
Był nie ugięty a zawsze jeździmy razem dlatego odpuściłem, pożegnaliśmy się i pojechaliśmy do granicy.
Granica Rosyjska podobno była otwarta tylko do szesnastej a więc musieliśmy się w miarę uwijać.
Udało nam się przekroczyć przejście Mongolskie bez problemu.
Wjechaliśmy na pas ziemi pomiędzy granicami. O ile Mongołowie ustawili swoje przejście dość blisko granicy, kilka kilometrów. O tyle na granicy po stronie Rosyjskiej były tylko zasieki i brama.
Strażnik otworzył spisał dane dał kartkę i kazał jechać dalej. Dalej czyli kilka kilometrów w dół. Tam dopiero było przejście Rosyjskie.
Zdążyliśmy.
Zaczęli naszą odprawę. Bieganie od okienka do okienka. W sumie wartko szło mały ruch. Trzepali zaciekle tylko jakiegoś handlarza kapciami Chyngis Kchana.
W pewnym momencie podszedłem do kolejnego okienka a tam siedziała jakaś Rosjanka w średnim wieku. Obok niej jakiś strażnik.
Popełniłem jakieś błędy w wypełnianiu papierów i ona próbowała mi wytłumaczyć co mam poprawić.
Nie bardzo ją rozumiałem, kiepsko znam Rosyjski. Atmosfera się trochę zagęściła.
W końcu ona zirytowana pyta się w jakim języku chce rozmawiać?
-Po angielsku? dopytuje ona
-Angielski słabo znam i wolał bym po Polsku. Odpowiedziałem.
Jak to usłyszeli to śmiali się z minute.
Powiedziałem to specjalnie aby rozładować atmosferę. Najwyraźniej się udało, bo wzięła ode mnie potrzebne dokumenty i zaczęła sama poprawnie wypełniać papiery, natomiast ja miałem się tylko podpisać.
WJECHALIŚMY DO ROSJI.

#motocykle #podroze #mpetrumnigrum
Przez to pisanie zaniedbałem motocykl i sprzątanie w chałupie. Dlatego kolejny wpis będzie najszybciej w następny weekend.