Dzień jedenasty. Zaczął się pobudką o piątej. Nie musiałem składać namiotu i pakować rzeczy. Wypiłem herbatę, zamocowałem sakwy do bagażnika i już chwilę po szóstej jechałem szutrówkami przez lasy augustowskie. Chciałem dojechać do Suwałk na śniadanie, pojeździć uliczkami i ruszyć dalej na północ do Gołdapii. Pierwszy czynny sklep na jaki trafiłem po dwóch godzinach jazdy był przed dworcem kolejowym. Napełniony kaloriami ruszyłem w miasto gdzie po przedarciu się przez warstwę wielkiej płyty mogłem pocieszyć oko, starszą tradycyjną zabudową i parkiem wzdłuż Czarnej Hańczy. Zgodnie z sugestiami znajomych oraz moich typów naniosłem na mapę trzy punkty. Punkt widokowy Cisowa Góra, Smolniki oraz Stańczyki. Do tego pierwszego chciałem dotrzeć szlakami okalającymi kilka jezior. Jak się szybko okazało wybór jednego ze szlaków przyniósł sporo kłopotów. Był to pieszy niebieski szlak wzdłuż brzegu jeziora Kopane. Głębokie doły i korzenie na pierwszych kilometrach przerodziły się w głębokie, klejące błota oraz strumienie bez mostów. To stało się w przeprawą na którą chętnie wybrałbym się fatbikiem a nie rowerem obładowanym sakwami. Błoto wymieszane z trawami szybko blokowało koła i co kilkanaście metrów musiałem ręcznie wyciągać go z zakamarków między ramą a oponą. To znacznie mnie spowolniło. Do punktu widokowego na cisową górę prowadziła wąska scieżka po polu ogrodzonym elektrycznym pastuchem. Jak szybko poczułem na własnej skórze był pod napięciem. Nie polecam tego uczucia. Cudem udało mi się nie przekląć przy idących obok dzieciach. Chciałem wprowadzić rower na górę by zrobić zdjęcie ale ta okazała się zbyt stroma i zostawiłem rower w połowie drogi na szczyt. Ustawiłem go źle i sturlał się na drzewo. Tu już cudu nieprzeklinania nie było. Byłem przekonany, że będzie sporo uszkodzeń ale nie stało się nic. Zupełnie nic. Zastanawia mnie czy tylko ja mam wrażenie, że punkty widokowe są przereklamowane bo chyba nigdy nie trafiłem na widok który by mnie zchwycił. Większość z nich nie jest wyższa od otaczających drzew przez co niewiele z nich widać. Wróciłem więc po rower i ubabranym w błocie i piachu, z rzężącym łańcuchem i tarczami hamulcowymi ruszyłem dalej przysięgając sobie, że do końca dnia będę pidążać tylko asfaltem. Jak szybko się okazało w tym rejonie to niemożliwe. Gdy mijam Smolniki z oddali słyszę nadchodzącą burzę. Staram się ocenić czy idzie w moją stronę i czy będę mieć po drodze zabudowania żeby się skryć. Były, więc jechałem dalej. W Starej Hańczy namiot zamocowany na przednim stelażu zaczyna trzeć o oponę i muszę szybko coś wymyślić aby go nie uszkodzić. Problem rozwiązuję mocując do stelaża dwie puszki po piwie. Gdy dojeżdżam do Stańczyków widzę ciemną chmurę deszczową. Robię więc tylko zdjęcie wiaduktu i uciekam na znaleziony na szybko capming który po dotarciu okazuje się jedynie wiatą nad jeziorem gdzie jest sporo ludzi. Lejący deszcz nie daje mi pola wyboru i to właśnie tu, wbrew zaleceniom spania na dziko rozbijam namiot. Dzięki temu poznałem kilku lokalnych. Jeden pożyczył mi okulary i boję do pływania dzięki czemu pierwszy raz mam możliwość wypłynąć na dalekie wody. To zupełnie inne doświadczenie niż basen. Mogłem zrobić pełny zamach rąk przy żabce bez strachu, że kogoś zahaczę a przy zanurzaniu głowy widziałem jedynie czarną otchłań. Potem poczęstowali mnie sernikiem na serze robionym lokalnie. Wiecie co? To był bardzo dobry dzień!
#podroze #rower #rowerovsky