Dzień dziewiętnasty.
Spałem krótko bo około cztery godziny. Wczorajszą relację pisałem długo, wzięło mnie na filozofie a potem jeszcze walczyłem z dodawaniem zdjęć, co mi się nie udało i zrezygnowałem z publikacji. Nie mogłem zasnąć a ostatnią godziną jaką pamiętam z zegarka to 1:06. Dziś będzie surowo i chronologicznie.

Tradycyjnie chciałem ruszyć jak najwcześniej rano. Chwilę po piątej gdy wyszedłem z namiotu gęsta dobrze utrzymana trawa trzymała ogromne ilości rosy. Chodziłem więc w klapkach nabierając w nie tę wodę razem z resztkami skoszonej trawy. Namiot był w cieniu i musiałem szybko wyciągnąć wszystko ze środka, wyciągnąć śledzie i przenieść go na Słońce które nie świeciło jeszcze mocno. Po tylu dniach podróży wiele czynności mam już dobrze zorganizowanych i zajmują mi mało czasu jednak namiot do wyschnięcia o tej porze częst potrzebuje około godziny. Obracam go we wszystkie strony i gdy wszędzie jest suchy zwijam go. Dziś częściowo to suszenie poszło na marne bo musiałem go zwinąć na mokrej trawie. Zwijam go inaczej niż fabrycznie, tak, że mokra jest tylko podłoga czyli część najbardziej odporna na wodę. Pewnie wielu i tak to wie. Nie będę się wymądrzać. Wczoraj wspomniałem, że na śniadanie dostałem kilka łyżek kawy. Gdy kończę zwijać namiot jestem po dwóch kubkach bardzo mocnej i świadomością orbituję gdzieś wokól odległej planety. Zgubiłem magiczne, żółte okulary i przez ich szukanie ruszam ze sporym opóźnieniem bo dopiero po ósmej.

W Górowie Iławieckim organizuję śniadanie. Miejsca nie szukałem długo. Ogólnodostępna tężnia solankowa przy Stawie Garncarskim którą zauważyłem po wyjściu ze sklepu wydała mi się świetnym miejscem. Potem żałowałem, że nie wybrałem wiaty bo tężnia nie osłaniała przed Słońcem i z gorzkiej czekolady zrobiła mi się zupa. Gdy kończę jeść jest dziesiąta.

Z Górowa chcę się przedostać do Pieniężna. Prowadzi tam trasa Green Velo. Gdy na nią wjeżdżam okazuje się, że prowadzi po rozebranej linii kolejowej. Będzie więc płasko i prawdopodobnie w nieciekawych terenach. Nie mylę się. Dodatkowo o tej godzinie promienie słoneczne układaja się wzdłuż szlaku przez co nie pada tam cień drzew. Gdy po pierwszych kilometrach robi mi się słabo od temperatury i nie mam na czym zawiesić oka, szybko szukam alternatywnej drogi. Ta prowadzi przez wieś Bukowiec. Początkowo po trylince, potem płytach betonowych, podkładach kolejowych by zmienić się w błotnistą, pełną kałuż polną drogę. Znów blokowały mi się koła. Cóż, przynajmniej nie było nudno a drzewa rzucały cień na drogę a nie obok.

Do Pieniężna docieram wycieńczony bo kilka ostatnich kilometrów pokonuję łąkami a Słońce pali bezlitośnie. Po kilkudziesięciu minutach spędzonych pod wiatą lodziarni ruszam zobaczyć miasto. To nie robi na mnie wrażenia do jakiego przywykłem już przez ostatnie dni. Łączy wady Mazowsza i zalety Mazur co daje osobliwą mieszankę kościoła z cegły, otynkowanego na kolorowo bloku z wielkiej płyty i dziurawej drogi asfaltowej.

Za Pieniężnem ponownie wjeżdżam na Green Velo i szybko zaczynam myślec czemu ta trasa jest tak poprowadzona. Te rejony mają tyle do zaoferowania a ja gdy tylko na nią wjadę przypomina mi się równie urokliwa autostrada Warszawa – Poznań. Nie wnikam, jakoś przejadę. Chciałem uciec i pojechać na Elbląg. W Elblągu na starym mieście jest cukiernia którą odwiedzam zawsze gdy tam jestem. Przejechałem jednak skrzyżowanie i gdy to zauważyłem byłem jakieś trzy kilometry dalej. Nie lubię wracać tą samą drogą więc zmieniam kurs na Braniewo. Braniewo robi na mnie trochę lepsze wrażenie niż Pieniężno ale nieznacznie.

Kolega którego poznałem kilka dni temu napisał dziś do mnie, że przepłynął promem z Fromborka do Krynicy Morskiej. Ostatni prom odpłynął gdy byłem jeszcze daleko więc przedostać się do Krynicy bym nie mógł. Pamiętam jednak, jak mój brat dawno temu zbierał karty telefoniczne. Jedna z nich przedstawiała monumentalną bazylikę właśnie z Fromborka. Wpatrywałem się w tę kartę wielokrotnie. Wtedy to jego zwiedzenie stało się jednym z moich turystycznych marzeń. Dziś dzięki przypadkowi je zrealizowałem.

Była godzina osiemnasta gdy zacząłem szukać noclegu. Ten znalazłem w nieodległym Tolkmicku. Jadąc spokojnie kolega ponownie napisał, że znalazł pole biwakowe w Sztutowie. Oceniłem odległość na 50 kilometrów. Mam trzy godziny. Wpada mi do głowy szalony plan dotarcia tam i szybko przechodzę do realizacji. Gnam przez las by w Tolkmicku wjechać na asfalt i tam gnać jeszcze bardziej. Znacznie utrudniają to jednak strome podjazdy na których nie mogę przekroczyć 13 km/h.

Gdy w Nowakowie próbuję połapać się na mapie w gąszczu ślepych zaułków i niepływających promów w rejonie Kanału Elbląskiego, Cieplicówki i Nogatu zaczepia mnie kolaż pytając czy czegoś nie potrzebuję. Wiedząc, że nie dotrę do Sztutowa mowię, ze miejsca na rozbicie namiotu a po takim dniu najchętniej cywilizowanego pola namiotowego. Takie jest dziesięć kilometrów dalej w Elblągu a kolega mówi, że mnie zaprowadzi. Ruszamy. Aby nie nudził się za bardzo ze mną staram się trzymać tempo między 25 a 30 km/h. Całą drogę rozmawiamy i mam wrażenie że docieramy bardzo szybko. Ostatnie kilometry są zdradliwe pod tym właśnie względem, że wydają się dłużyć w nieskończoność. Nie tym razem.

Jeszcze przed celem widać błyski na niebie. Gdy po rozłożeniu namiotu widzę na niebie wał szkwałowy, szybko biorę prysznic ale nie zdążam wrocić przed dotarciem burzy. Ta jest niezwykle silna. Wiatr pchał wodę do środka namiotu przez zamknięte wywietrzniki. Zjadłem, więc kupione na śniadanie serki wiejskie by puste opakowania rozłożyć na podłodze jak miskę pod cieknącym dachem.

Dobrze, że trafiłem na tego kolarza. Nie chiałbym tej burzy spotkać gdzieś w namiocie rozbitym na dziko. Tu na polu byłem osłonięty płotem a i tak wiatr podrywał wszystko do góry.

Prawie w ogóle nie robiłem dziś zdjęć. Bezduszne, płaskie światło południowego Słońca jest mało plastyczne.

134 km.

#podroze #rower #rowerovsky