Dzień dwudziesty ósmy.

W okolicy godziny ósmej ubrałem się w mokre spodnie, mokrą bluzę i mokre buty które nie miały szans wyschnąć przez chłodną noc. Jedynie skarpetki założyłem suche co było bez sensu bo szybko przemokły od butów. Zrobiłem to chyba tylko dla chwili komfortu. Poza tym suche łatwiej się zakłada. Silny wiatr i poranne Słońce dość szybko przesuszyły namiot ale podłoga nie miała szans wyschnąć i złożyłem go do worka lekko ociekającego wodą.

Po niecałych siedmiu kilometrach zauważyłem, że już po dwóch powinienem skręcić z asfaltówki którą jadę. Przez dwa dni musiałem przejechać dwieście czterdzieści kilometrów z czego wczoraj zrobiłem zaledwie sto dziewięć. Dziesięć kilometrów dołożyłem nie zauważając wąskiej szutrówki w lewo. Dało mi to trochę wysiłku na początku bo było mocno pod górę.

Gdy zawróciłem i skręciłem tak jak powinienem, też było pod górę. Kilkunastokilometrowa droga którą jechałem do Svenarum prowadziła przez las. Kolejna w którą wjechałem za Sverarum również prowadziła przez las. Różniła się tym, że padało i jechałem pod wiatr.

Chmury po niebie gnały jak husaria pod Grunwaldem. Cień i Słońce naprzemian następowały tak szybko jakby ktoś bawił się przełączając włącznik od oświetlenia. Gdy patrzyłem na poruszające się po drodze zaciemnienia i rozjaśnienia czułem jakbym oglądał świat w przyspieszonym tempie.

Do Vaggeryd w którego okolice planowałem dotrzeć wczoraj dojechałem dopiero o trzynastej. Wiedząc jaki dystans mam jeszcze do przejechania, wszedłem do sklepu i kupiłem zapas kalorii. Głównie w węglowodanach. Jakieś cztery tysiące kilokalorii w czekoladach, batonach, orzechach i bananach. Potem do końca dnia, sięgając do gornej tylnej sakwy, którą przeznaczyłem na prowiant, jestem jak mały parowóz któremu co chwila trzeba wrzucić szufelkę węgla do kotła i zalać wodą na postoju.

Deszcz jest coraz częstszy, coraz intensywniejszy a wiatry przybierają na sile. Gdy pada, zakładam przeciwdeszczówkę, gdy nie zdejmuję bo robi się za gorąco. Dziś musiałem robić to w porywistym wietrze co razem z zakładaniem kamizelki odblaskowej bywa karkołomnym wyzwaniem.

Jadę kolejnymi kilkunastokilometrowymi drogami przez las dojeżdżając do skrzyżowań z których odchodzą inne kilkunastokilometrowe drogi przez las. Mijam bardzo dużo jezior ale rzadko mam na nie widok. Najczęściej poukrywane są za pasem gęsto rosnących drzew.

Gdy po około osiemdziesięciu kilometrach jazdy w deszczu, kolejnych mijanych miast i budowli którym nie mam jak zrobić zdjęć bo aparat zalewa wodą, a dzieje się tak od kilku dni, zaczynam odchodzić od zmysłów. Rozpoczynam wtedy krótką, sam na sam, rozmowę ze Szwecją. Taką po Polsku. Jeżeli mamy się zaprzyjaźnić to tak dalej być nie może. Gdy wjeżdżam do Urlicehamn, na drogę spadają ostatnie krople deszczu, na niebie pojawia się tęcza, promienie ostrego, niskiego, powoli zachodzącego Słońca, nasycają świat ferią barw a wiatr ustaje. Szwecja rozumie po polsku. Dziękuję Szwecjo.

Tam mam przejechane sto kilometrów a we mnie wstępuje dzika energia. Daje mi to wiele powodów do radości. Cały dzień mimo warunków nie miałem napadów poczucia zimna. Oznacza to, że po zapaści z niedzieli obdudowałem energię. To było cenne i wartościowe doświadczenie. Jeszcze w Polsce miałem symptomy, że jadę na deficycie kalorycznym i powinienem zwiekszyć dawkę pożywienia. Pierwsze dni w Szwecji ten stan dalej pogarszały aż do zupełnego krachu. Dzięki temu poznałem swoje granice i mogę dokładniej ocenić dzienne zapotrzebowanie energetyczne.

Dziś śpię pod ciepłą kołdrą w ponad stuletnim, czerwonym domku z białymi oknami i tarasem gdzie wyśmienitą kolacją i doskonałą, gorącą herbatą poczęstowali mnie mój wspaniały kolega Bartosh Kanyah i jego żona.

Dałem Bartoshowi przejechać się moim rowerem i go podnieść.

To był bardzo dobry dzień.

141 kilometrów.

#podroze #rower #rowerovsky